Zarządzanie przez wyjątek

Zarządzanie przez wyjątek w PRINCE2 – bez mikrokontroli

Zarządzanie przez wyjątek – czy szef musi wiedzieć o wszystkim?

Kiedyś myślałem, że najbezpieczniejszą drogą do sukcesu projektu jest bycie wszędzie naraz: znać każdy ticket, komentować każdy commit, uczestniczyć w każdym spotkaniu. Brzmi znajomo? W wielu firmach wciąż pokutuje przekonanie, że „dobry” menedżer to ten, który trzyma rękę na każdym szczególe. Tymczasem praktyka – i zdrowy rozsądek – podpowiadają coś odwrotnego: prawdziwa kontrola nie polega na podglądaniu zegarka co pięć minut, tylko na tym, by w ogóle wiedzieć, kiedy ten zegarek ma nas zaalarmować. W PRINCE2 nazywa się to zarządzaniem przez wyjątek: wyznaczasz ramy działania, a interweniujesz dopiero wtedy, gdy ktoś albo coś wykracza poza ustalone tolerancje. Nie dlatego, że jest ci obojętne, co się dzieje w projekcie, lecz dlatego, że chcesz poświęcać uwagę rzeczom naprawdę ważnym.

Wyobraźmy sobie, że komitet sterujący precyzyjnie określa granice: budżet może się wahać w rozsądnym procencie, harmonogram może „oddychać” o kilka dni, a jakość jest niepodlegającą negocjacjom barierą bezpieczeństwa. W tych granicach kierownik projektu ma swobodę decyzji: wybiera dostawcę, przesuwa zadania, akceptuje drobne zmiany zakresu, ale nie pisze w tej sprawie co trzy godziny maila do zarządu. Eskalacja pojawia się dopiero wtedy, gdy z prognoz wynika, że tolerancje zostaną przekroczone. To nie jest rezygnacja z kontroli, to inteligentna kontrola – taka, która wzmacnia odpowiedzialność i przyspiesza działanie, zamiast dławić inicjatywę.

Jak to wygląda poza podręcznikiem? W świecie IT, podczas wdrożenia systemu ERP w kilku oddziałach, kierownik projektu dostał na starcie jasny mandat: budżet może drgnąć o dziesięć procent, harmonogram o dwa tygodnie, a drobne funkcjonalności mogą się przesunąć między wydaniami, o ile nie dotkną kluczowych modułów finansowych i magazynowych. Efekt? Zespół nie spowiadał się z każdej licencji czy jednodniowego poślizgu w integracji. Gdy analitycy odkryli konieczność dodatkowych testów, po prostu je zlecili, mieszcząc się w tolerancjach. W górę poszła tylko ta informacja, która naprawdę miała znaczenie: prognozowane przekroczenie czasu w jednym strumieniu prac. Decyzja komitetu była szybka, bo dotyczyła wyjątku, a nie codziennej pogody.

W budownictwie zasada działa równie dobrze, choć temperament branży bywa bardziej „betonowy”. Modernizacja biurowca w śródmiejskiej zabudowie to nie tylko projekt, to walka z kalendarzem, pogodą i ukrytymi niespodziankami w ścianach sprzed pół wieku. Kierownik budowy miał do dyspozycji pulę na nieprzewidziane materiały i kilkudniowy margines w harmonogramie etapu. Gdy odkryto, że instalacja elektryczna wymaga droższego prowadzenia kabli, decyzja zapadła od ręki. Komitet sterujący nie dostał pliku z piętnastoma załącznikami, tylko krótki sygnał, że mieścimy się w uzgodnionych ramach. Dopiero gdy pojawiło się ryzyko przesunięcia całkowitego terminu z powodu dostaw wind, sprawa trafiła wyżej – i znów: po to, by podjąć decyzję o realnym ciężarze, a nie po to, by „przyklepać” zakup śrub.

Bankowość jest bardziej bezwzględna: albo aplikacja mobilna jest bezpieczna, albo nie ma jej w ogóle. W jednym z projektów zespół miał możliwość dodać pięć procent do kosztów testów bezpieczeństwa bez dodatkowych zgód, a funkcję chatbota można było świadomie opóźnić, o ile nie wpływała na ścieżki transakcyjne. To prosta, a jednak często trudna do zaakceptowania myśl: lepiej opóźnić „ładną” funkcję niż naruszyć pryncypia bezpieczeństwa. Dzięki tolerancjom decyzje nie rozmywały się w korytarzowych dyskusjach – priorytety były jasne, a eskalacja zarezerwowana na sytuacje, w których stawką było zgodność z regulacjami lub reputacja.

Podobnie w szpitalu, który wdrażał elektroniczną dokumentację pacjentów. Kiedy okazało się, że personel potrzebuje więcej czasu na szkolenia, zamiast łatać grafik nocnymi kursami, kierownik projektu skorzystał z dopuszczalnego opóźnienia w etapie kompetencyjnym, przesuwając mniej krytyczne moduły – statystyki i raporty – na później. Najważniejsze ścieżki kliniczne musiały działać bezbłędnie od pierwszego dnia i to one miały zero tolerancji jakościowej. Dyrekcja nie była przeciążana codziennymi prośbami o zgody, bo wcześniej – i to jest sedno – uzgodniono, co jest naprawdę nietykalne, a gdzie organizm projektu może bezpiecznie „oddychać”.

Administracja publiczna, zwykle obwiniana o papierologię, również potrafi oddychać rozsądkiem, jeśli tylko postawi na wyjątki zamiast na absolutną kontrolę. W projekcie e‑usług dla mieszkańców ustalono dodatkowe pięć procent budżetu na integracje z zewnętrznymi rejestrami i kilkanaście dni tolerancji na testy. Urząd uniknął kaskady spotkań „dla porządku”, bo porządek był wpisany w zasady gry: dopóki zmiany mieszczą się w granicach, zespół ma działać, a nie czekać. Gdy jednak integracja z jednym z rejestrów zaczęła grozić przesunięciem całego terminu oddania usług, sprawę przekazano do komitetu z dwiema alternatywami i rzetelną analizą konsekwencji. Decyzja była szybka, a komunikacja – bez histerii.

W tym miejscu warto zejść na ziemię i przetłumaczyć ideę na codzienność. Zarządzanie przez wyjątek działa wtedy, gdy tolerancje są nazwane po imieniu, a nie „na oko”. Chodzi o konkret: na przykład do dwóch tygodni opóźnienia w etapie, dziesięć procent bufora budżetowego na nieprzewidziane prace w zakresie, zero tolerancji na naruszenie wymogów bezpieczeństwa czy regulacji. Drugi filar to prognozy – nie wystarczy meldować w piątek, co wydarzyło się do środy; trzeba mówić, co – przy utrzymaniu obecnego trendu – wydarzy się do końca etapu. Eskalacja ma się pojawiać wtedy, gdy widać, że za chwilę wypadniemy z toru, a nie wtedy, gdy już leżymy w rowie. Trzecia rzecz to komunikacja granic i odpowiedzialności: każdy członek zespołu powinien rozumieć, gdzie kończy się jego autonomia, kiedy ma obowiązek poinformować, a kiedy podjąć decyzję samodzielnie. Bez tego wyjątki zamieniają się w niespodzianki, a niespodzianki w pożary.

Odwagi wymaga także rozmowa o kulturze. Zarządzanie przez wyjątek nie zakwitnie w środowisku, w którym każda decyzja jest z definicji podejrzana, a każdy błąd – karany. To metoda dla organizacji, które chcą wychowywać liderów, a nie petentów. Warto więc od początku jasno powiedzieć zespołowi: chcemy, byście decydowali w ramach ustalonych granic, bo wierzymy, że na dole podejmiecie lepsze i szybsze decyzje niż my w sali zarządu. A kiedy pojawi się wyjątek – potraktujemy go nie jak porażkę, lecz jak sygnał, że system zadziałał i trzeba wspólnie wybrać najlepszą ścieżkę.

Oczywiście, całość działa pod jednym warunkiem: tolerancje muszą być zrozumiałe, mierzalne i widoczne. Zbyt wąskie zamieniają zarządzanie przez wyjątek w karykaturę – mikrosterowanie w przebraniu angielskiej nazwy. Zbyt szerokie zachęcają do improwizacji i budują złudne poczucie, że „jakoś to będzie”. Potrzebna jest dojrzałość raportowania i nawyk wczesnego ostrzegania. W PRINCE2 nie czekamy, aż przekroczymy tolerancję; eskalujemy już wtedy, gdy prognoza mówi: „za dwa tygodnie będziemy poza torem”. Ta subtelna różnica między faktem a prognozą oddziela sprawne przywództwo od gaszenia pożarów w stylu akcji strażackiej.

Warto też pamiętać, że zarządzanie przez wyjątek nie jest ucieczką od odpowiedzialności menedżera. To zobowiązanie do mądrego jej dzielenia. Szef, który musi wiedzieć o wszystkim, najczęściej nie wie o rzeczach najważniejszych, bo giną one w szumie. Szef, który ustala granice i egzekwuje raportowanie prognoz, widzi sygnały alarmowe wcześniej, a przy okazji wychowuje zespół do podejmowania decyzji. To trochę jak ustalenie zasad ruchu na dobrze zaprojektowanej obwodnicy: nie stawiasz policjanta na każdym zjeździe, tylko definiujesz ograniczenia, ustawiasz tablice zmiennej treści i reagujesz, kiedy czujniki wykryją korek.

Jeśli masz w pamięci projekt, w którym wszystko wymagało „akceptacji góry”, zapewne pamiętasz też przeciążone skrzynki mailowe, spotkania bez końca i ten osobliwy dreszcz ulgi, kiedy wreszcie ktoś powiedział „zróbmy w końcu cokolwiek”. Jeżeli z kolei doświadczyłeś projektów, w których „oddychanie” było tak szerokie, że nikt nie wiedział, gdzie jest granica, wiesz, że brak kontroli nie równa się wolności, tylko zagubieniu. Zarządzanie przez wyjątek jest trzecią drogą: porządkuje autonomię, porządkuje odpowiedzialność, porządkuje rozmowę o ryzyku. I co najważniejsze – oddaje czas menedżerom tam, gdzie przynosi on największą stopę zwrotu: na strategię, a nie na śledzenie koloru spinaczy.

Czy szef musi wiedzieć o wszystkim? Nie. Szef musi wiedzieć o tym, co rzeczywiście wymaga jego decyzji. Reszta powinna być mądrze zdefiniowaną przestrzenią zaufania, podpartą liczbowo określonymi tolerancjami, nawykiem prognozowania i jasnym podziałem ról. Jeśli to brzmi ryzykownie, to tylko do momentu, w którym zobaczysz pierwsze rezultaty: szybsze decyzje na dole, mniej „dymu bez ognia” na górze, klarowniejsze priorytety pośrodku. A kiedy przyjdzie pierwszy prawdziwy wyjątek, będziesz mieć czas i jasność, by się nim zająć – zamiast grzęznąć w codziennym szumie, który nigdy nie był twoją pracą.